poniedziałek, 7 grudnia 2015

Scones - przepis na tradycyjne brytyjskie bułeczki :)

Spotkałam je w kawiarni, spotkałam je w latach 30. w Szkocji (w książce! :D) i czasami spotykam je w domu. Dobre na podwieczorek, dobre na śniadanie, scones - po prostu dobre na wszystko!

Składniki:
3 szklanki mąki pszennej
6 łyżeczek proszku do pieczenia
75 g masła
1 - 1,5 szklanki mleka
3/4 szklanki rodzynek
cynamon, jeśli lubisz :)

Piekarnik: Nagrzej do 220 stopni.

W misce:
Przesiej mąkę, dodaj proszek do pieczenia. Podziel masło na małe kosteczki. Rękami wymieszaj je z mąką i proszkiem, stopniowo je krusząc/ rozgniatając - efekt końcowy ma przypominać bułkę tartą :D Teraz dodaj rodzynki i ewentualnie cynamon, jeśli lubisz :)
Masz już wszystkie suche składniki, pora więc dodać mleko.  Całość wymieszaj i zagnieć (tylko parę razy, by utworzyć jednolitą masę; jeśli przesadzisz z zagniataniem, mogą nie wyrosnąć takie, jakie powinny).

Na desce/ stolnicy albo od razu na tacy, którą wkładasz do piekarnika:
Podsyp trochę mąką, żeby się nie przykleiło. Stwórz placek (nie musisz wałkować!) i podziel nożem na 12 prostokątów/ kwadratów :) Pozostaw między nimi 2 - centymetrowe odstępy.

Jeśli chcesz, możesz je jeszcze posypać mieszanką cukru i cynamonu :)

A teraz włóż do piekarnika i obserwuj jak wspaniale rosną! Obrócisz głowę na moment, a one już 2 razy większe! :D Powinny się piec na złoty kolor w temp. 220 stopni przez 10 - 12 min.

Bułeczki można podawać z masłem, konfiturą, dżemem, śmietaną... a nawet i same w sobie są cudownie dobre :)



A oto wersja z cynamonem na górze (bez cukru niestety...). Jest to też nieco mniejsza wersja, bo jako że przygotowywałam je po raz pierwszy, to postanowiłam zrobić tylko z połowy porcji (12 tradycyjnej wielkości "skonsów" to nie tak mało!).
Dzięki Bogu okazały się sukcesem i smakowały podobnie do tych, które jadłam kiedyś w jednej z lokalnych kawiarnio- śniadaniarni :)

Smacznego! :)

wtorek, 1 grudnia 2015

Oxford zaliczony! :)

Pewnej  listopadowej niedzieli wybrałam się z dziewczynami do Oxfordu. Wszakże jest to miejsce, które odwiedzić trzeba. Szkoda tylko, że nie zorganizowałam tej wycieczki wcześniej... nie byłoby tak okropnie zimno. 





Myśląc o Oxfordzie, byłam pewna, że kupię tam bluzę jak ta tutaj. Kiedy ją znalazłam, przymierzyłam i spojrzałam na cenę, stwierdziłam, że zdjęcie wystarczy :D
Nie popadajmy w konsumpcjonizm, jakbym mało ubrań miała...



Kiedy tak marzłyśmy wędrując uliczkami Oxfordu i szukając miejsc z naszej listy "must see", zauważyłyśmy bardzo ciekawy sklep...




z różnymi ciekawymi rzeczami...




których nastrojowość musiałam uwiecznić... :)

(choć w takim zeszycie szkoda by mi było zacząć pisać!)



Haha... to nie książki! To standy na półki. Polski odpowiednik...? Przegródki? Jakoś mi to nie pasuje. Przeciw-książko-opadacze :D



W poszukiwaniu słynnego mostku... Bridge of Sighs!

O nie... ojejkujejku :)  Właśnie zdałam sobie sprawę, że... toż to znaczy... że to... Most Westchnień!

Jak się okazuje - nie jedyny taki w świecie. Najbardziej znany jest w Wenecji.

Pozwólcie, że zacytuję ciocię Wikipedię, bo całkiem ciekawe (to o weneckim):


Celem zbudowania mostu było umożliwienie połączenia pomiędzy więzieniem a obradującym w Pałacu Dożów Trybunałem Kryminalnym. Przez most prowadzono skazańców do cel, gdzie mieli odsiedzieć swój wyrok.
Most swoją sławę zawdzięcza XIX-wiecznym romantycznym pisarzom. Wedle ich wyobrażeń przechodzący tędy skazańcy mieli tęsknie wzdychać (stąd także nazwa mostu) do swych ukochanych pozostających na wolności i do "wolnego świata", który widzieli ostatni raz przed odbyciem kary; niektórzy - w ogóle ostatni raz w życiu.

 Student, więzień - co za różnica... xD



A w tym miejscu serdecznie pozdrawiam uczestniczkę zeszłorocznej Olimpiady Filozoficznej :)




Oxford - taki stary, taki piękny...



Marzyło mi się zwiedzić jakiś college. Zdecydowałyśmy się na Christ Church, bo to on był rzekomą
inspiracją dla Harrego Pottera... i to tam zapewne była najdłuższa kolejka (która jednak szła bardzo szybko, także nie było nieszczęścia).

A tu właśnie się do niego wchodziło.



Zdjęcie z jakiegoś zakamarka



To w jadalni. Szykowali kolację dla członków Uniwersytetu (profesorów?)




Na ścianach pełno portretów. Paru panów rozpoznałam :) John Locke, na przykład. Czyli musiał tam jadać!




Może wyglądamy na szczęśliwe, ale naprawdę było zimno!




A w kaplicy należącej do tego collegu była wystawa. I wśród różnych dzieł-instalacji znalazłam to. Gdzie się nie rozejrzysz, tam ślady polskości...





A potem w akcie patriotycznego obowiązku poprosiłam moje towarzyszki podróży, żeby to przeczytały.



Wciąż kaplica :) czujecie ten nastrój?




I tu...? :)





Na koniec zwiedzania zdążyłyśmy jeszcze wejść do sklepu. Lubicie Alicję?
To właśnie tam powstała, w Oxfordzie, w Christ Church College. :)





I w tym sklepie spotkało mnie jeszcze parę wzruszeń z tą miniaturową książeczką...




Dużo wzruszeń...




Córka. No po prostu genialne.




No i jeszcze podzielę się z Wami tym. Bo mądre. Trudne, ale piękne.




Nie wpuścili nas do biblioteki.





Pięknie tam wtedy było. Mrok już zapadał, turyści prawie wszyscy zniknęli...




I te światła w oknach... Pięknie jest.



Wróciłyśmy tak samo jak przyjechałyśmy - autokarem. Połączenia Londyn - Oxford i na odwrót są dość częste, co pół godziny. I trzeba pamiętać, że stanowczo opłaca się kupić za jednym razem bilet w dwie strony :)


Następna wycieczka do... Polski :) na święta!